Obóz językowo – turystyczny w Wołkowyi zaczął się jak każdy inny: męcząca podróż autobusem, taszczenie waliz i toreb mieszczących cały dobytek dźwigających, zakwaterowanie do pokojów, łzy i rozczarowanie, bo miały być trzyosobowe, a są dwójki, wybór łóżek, rozpakowywanie się, pyszny, ciepły obiad…

Wyglądało to tak spokojnie, zwyczajnie, standardowo. Ale już niedługo przekonaliśmy się, że każdy z uczestników to niepokorny charakterek nie zawsze mający ochotę na posłuszne wysłuchanie opiekunów. Już pierwszej nocy niczego nie podejrzewające panie opiekunki, pełne ufności w zwyczaj grzecznego chodzenia spać, przeżyły swoje pierwsze rozczarowanie. Podopieczni – wulkany energii, bo tak trzeba byłoby ich nazwać – okazali się stale aktywni, nawet po północy…., po pierwszej w nocy…, po drugiej w nocy…, po trzeciej też… .

Ale wspólne zajęcia zbliżały nas do siebie, uczyły współpracy, docenienia tego, że każdy w grupie jest ważny i każdy ma na nią wpływ. Były ogniska, wspólne śpiewy, udawaliśmy osiołków (niektórym przychodziło to z łatwością, niczym z wrodzonym talentem), krasnoludki, wzruszały nas przygody Zorra oraz przystojnego rycerza stojącego pod balkonnnem pięknej donnny.

Razem przeżywaliśmy strach przed wejściem do przepastnej plastikowej kuli i zobaczeniem przed nosem dyndających nóg sąsiada podczas staczania się z góry. Razem dzieliliśmy radość z przepłynięcia pontonami Sanu, niesamowite szczęście z wyciągnięcia przemarzniętych stóp z wody zbierającej się w pontonie i cudowne uczucie stanięcia na lądzie po trzygodzinnym morderczym machaniu wiosłem. Razem maszerowaliśmy w nartach, wspinaliśmy się po ściance, lepiliśmy z gliny.

To wszystko sprawiło, że po tych dziesięciu wspólnie przeżytych dniach trudno było się rozstać. Staliśmy się jedną wielką rodziną świnek, wilków i niepokonanych. I zostaniemy nią na zawsze w naszych wspomnieniach. A kto wie, może jeszcze się kiedyś spotkamy…

KSM DT